Follet Ken - Pod ulicami Nicei, FOLLET KEN [](1)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KEN FOLLETT
RENE L. MAURICE
Pod ulicami Nicei
PROLOG
Zapowiadał się gorący dzień.
Po godzinie szóstej słońce grzało już mocno i do śniadania miasto pog-
rążyło się w skwarze. Wczasowicze zabrali swoje pekt dejeurzer w cień
balkonów, kierowcy pootwierali dachy swych kabrioletów, kelnerzy
opuścili markizy nad ulicznymi kafejkami. Ranne ptaszki były gotowe do
plażowania; wysmukłe brązowe dziewczyny zdejmowały już góry od biki-
ni, odsłaniając jędrne piersi, na co miejscowi spoglądali z nieukrywanym
pożądaniem, do czasu aż goście dali im do zrozumienia, iż topless w sło-
necznej kąpieli nie jest dla nich niczym nowym.
Wzdłuż promenady - sześciopasmowej autostrady -wrzało od ruchu,
który zanieczyszczał potwornie gorące śródziemnomorskie powietrze. Ro-
biło się gorąco wczasowiczom, kierowcom i kelnerom, a szczególnie gorą-
co Pierre'owi Bigou…
Słupek rtęci na termometrze minął już czterdziesty stopień, ale dla pana
Bigou dzień zapowiadał się na jeszcze bardziej gorący…
Bigou był kierownikiem personalnym w oddziale głównym francuski-
ego banku Societe Generale przy 8 Avenue Jean Medecin, w Nicei. Dla ni-
ego ten dziewiętnasty dzień lipca 1976 roku zaczął się normalnie, jak
każdy poniedziałkowy ranek. W wysokiej sali głównej banku było chłodno
i spokojnie.
Kasjerzy w koszulach z długimi rękawami byli już gotowi na przyjęcie
pierwszych klientów z chwilą otwarcia drzwi punktualnie o ósmej
trzydzieści.
O 8:28 Bigou porównał czas na swoim zegarku z dużym zegarem ścien-
nym w głównej sali i nim wszedł do swego biura, nakazał otworzyć drzwi,
a potem zaczął przeglądać poranną prasę. Był związany z tym bankiem od
wielu lat, osiągając poważaną pozycję, i nikt nie śmiałby zwrócić mu uwa-
gi, że czyta gazetę w czasie godzin pracy.
Van Impe zwyciężył w 64. Wyścigu kolarskim Tour de France. Amery-
kański prom kosmiczny Viking 1 był w drodze na Marsa. Prognozy po-
gody przewidywały, że będzie ciepło i słonecznie. Po prostu wspaniale!
Był to dzień Świętego Arsena. Nic wspólnego nie łączyło jednak tego
Arsena - świątobliwego wyznawcy Kościoła Katolickiego - z Arsenem Lu-
pinem - francuskim Robin Hoodem, "patronem" dżentelmenów - włamy-
waczy.
Punktualnie o 8:30 dwóch pracowników banku minęło drzwi biura Bi-
gou i zeszło po schodkach do podziemi. Obsada otwierająca drzwi do pod-
ziemnego skarbca każdego ranka była inna i wybierana pośród szere-
gowych pracowników banku.
Na ten tydzień przypadła ich kolejka. Każdy z nich strzegł swojego wi-
elkiego klucza z odciskiem: F. B. - Od Ftchet-Bauche, największej fran-
cuskiej fabryki kluczy i zamków.
Szczęk stalowych drzwi i odgłosy kroków na schodach miękko odbijały
się od grubych betonowych ścian. Jak dotąd wszystko działało bez zarzutu.
Wewnątrz były jeszcze jedne stalowe drzwi. Ściśle biorąc te miały spe-
cjalne znaczenie. Wiekowe, grube prawie na metr, ważące dwadzieścia
ton, odporne nawet na laser.
Dyrekcja banku przedyskutowała z londyńskim przedstawicielem to-
warzystwa ubezpieczeniowego Lloyda ewentualne kwestie zainstalowania
nowoczesnego systemu alarmowego, ale obydwie strony zgodziły się, iż
potężne drzwi są nie do pokonania, a wszelki nowoczesny sprzęt w postaci
ukrytych kamer, hałaśliwych alarmów czy też fotokomórek w tym wypad-
ku jest raczej zbyteczny.
Co prawda jeden z klientów, użytkujących skrytkę sejfową w tym skarb-
cu, narzekał na niedostatek zabezpieczeń, ale był to przecież emerytowany
policjant, który naczytał się zbyt wiele bzdur i nasłuchał za dużo plotek.
O 8:34 dwaj mężczyźni równocześnie włożyli klucze w zamek. Mecha-
nizm, skonstruowany ze staromodną dokładnością, składał się z dwóch po-
łączonych razem prętów. Gdy klucze były już w środku, pręty można było
odłączyć poprzez obrócenie zestawu trzech wielkich kół na drzwiach; każ-
de z nich było przesuwane o ćwierć obrotu w prawo, poziomo do prętów,
potem ćwierć obrotu w lewo,. Pionowo do prętów. Po dokładnym wykona-
niu tej procedury mężczyźni mogli usłyszeć przez drzwi delikatny odgłos
puszczającego mechanizmu.
O 8:35 drzwi puściły na dobre i jeden z obecnych lekko popchnął je, by
otwarły się na całą szerokość.
Tak się jednak nie stało.
Dwudziestotonowe drzwi odmówiły posłuszeństwa.
Od tego właśnie momentu zaczął się czarny dzień dla Pierre'a Bigou.
***
Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie, wzruszyli ramionami i zaczęli ope-
rację od początku.
Dwa klucze do środka.
Koło numer 1: ćwierć obrotu w lewo, ćwierć obrotu w prawo.
Koło numer 2: to samo.
Koło numer 3: to samo.
Jeden z mężczyzn szepnął: - Sezamie, otwórz się…
Lekkie pchnięcie. Żadnej reakcji.
- Co się dzieje?! - odezwał się głos z boku.
Mężczyźni odwrócili się gwałtownie widząc jednego z klientów stojące-
go przy schodach i obserwującego ich uważnie.
- To nic poważnego - uspokoił go mężczyzna z dołu. -Drzwi się trochę
zacinają…
Klient zaśmiał się szeroko.
- Jeśli wy nie potraficie tam się dostać, to można być pewnym, że i złod-
zieje nie mieliby szans!
Mężczyźni uśmiechnęli się słabo i wrócili do rutynowych czynności po
raz trzeci. W tym czasie przy schodach zdążył się już zebrać mały tłum.
Złośliwe uwagi powoli zaczęły irytować dwóch przedstawicieli banku, ale
znosili to ze stoickim spokojem, ze względu na szacunek dla takiego ban-
ku jak Societe Generale, jak i z uwagi na zasadę głoszącą, iż klient ma
zawsze rację.
O 8:50 obaj uznali swoją porażkę. Drzwi ani drgnęły.
Przepraszając stojących klientów przeszli schodami do góry, aby poin-
formować o sytuacji przełożonych.
Temperatura wewnątrz budynku osiągnęła trzydziesty szósty stopień i
ciągle rosła.
***
Dyrektor banku pojawił się osobiście, by przeprosić oczekujących klien-
tów. Jacques Guenet był człowiekiem spokojnego usposobienia: sześćdzi-
esięciolatek, potężnie zbudowany, ogólnie szanowany wiceprezydent mie-
jscowego Rugby Club, miał w sobie to, co Francuzi określają jako nerfs
solides -stalowe nerwy.
Uśmiechając się uspokajająco, przemówił do klientów opanowanym
głosem, ważąc przy tym każde słowo. Sytuacja stała się trochę kłopotliwa
- przyznał - ale zablokowane drzwi do skarbca nie oznaczają przecież
jeszcze końca świata - dodał delikatnie. Specjaliści, którzy powinni poj-
awić się lada moment, rozwiążą cały problem z tymi drzwiami, ale on nie
potrafi w tym momencie powiedzieć, jak dużo czasu im to zajmie…
Odchodząc w stronę schodów powiedział jeszcze: - Jeżeli nie sprawi to
państwu kłopotu, zapraszam ponownie do naszego banku po godzinie
czternastej. Sądzę, że do tej pory wszystko będzie już w należytym por-
ządku. To jest z pewnością niewielka usterka, którą - jak sądzę - spowodo-
wał panujący upał…
Kiedy odwrócił się w stronę drzwi biura Pierre'a Bigou, jego podwładny
stał tam, obserwując uważnie dwóch mężczyzn próbujących kolejny raz
poradzić sobie z zamkiem. Ani Guenet, ani Bigou nie byli przesadnie zak-
łopotani tą sytuacją; zamek miał prawo zablokować się po blisko półwi-
ecznej używalności. Ślusarzowi wystarczy pewnie kropelka oleju, by go
uruchomić.
Strażnicy uwijali się jak mogli, tracąc Bóg wie ile czasu, ale rezultat był
ciągle taki sam.
Wybiła akurat dziewiąta, gdy Pierre Bigou wszedł z powrotem do swoj-
ego biura, podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił 809761, lokalny numer
biura Ftchet-Bauche. Numer był jednak zajęty. Przez moment wpatrywał
się w gazetę leżącą przed nim. Dwóch niemieckich turystów zostało zastr-
zelonych, jakiś alfons miał zapłacić dwieście czterdzieści tysięcy starych
franków swojej dziwce. Bigou, który dorobił się przydomka Świętoszek, z
uwagi na jego ewidentny brak zainteresowania młodą kadrą żeńską banku,
aż wzdrygnął się odruchowo.
Nicea lat siedemdziesiątych tego wieku okazywała się mało przyjemną
reminiscencją Chicago w latach trzydziestych.
Burmistrz Jacques Medecin dodał miastu renomy, ale nie był w stanie
przeszkodzić czy przejąć kontroli nad marsylczykami w ich międzynaro-
dowym przemycie narkotyków. Podziemna organizacja - mili. Eu - podzi-
eliła się na dwie frakcje: Włochów i Korsykanów, i regularnie co dwa lata
właściciele dwunastu nocnych klubów wyrzynali się wzajemnie. Na Pro-
menade des Anglais można było dostać wszystko: od działki kokainy do
nieletnich prostytutek. Dookoła słyszało się już opinie, że Nicea stała się
najbardziej zepsutym i skorumpowanym miastem we Francji.
Bigou znowu wzdrygnął się odruchowo - wystarczy już tych zbrodni!
Może drzwi do skarbca zostały w tym czasie odblokowane… Niestety, re-
alia pokazywały co innego: nikt nie potrafił ich otworzyć bez fachowej po-
mocy.
Taka była prawda… Mimo że nawet towarzystwo ubezpieczeniowe
nigdy nie zwróciło im uwagi na ewentualne ulepszanie tego niezawodnego
systemu.
Bigou sięgnął po telefon i ponownie wykręcił numer. Tym razem był
wolny i od razu ktoś podniósł słuchawkę.
- Czy to biuro Ftchet-Bauche? Dzień dobry, dzwonię z banku Societe
Generale. Czy możecie przysłać tu kogoś, i to możliwie szybko?… Nie,
zamek wygląda na sprawny, ale drzwi się blokują… Tak, będziemy czekać
na kogoś od was…
Kwadrans po dziewiątej żółtoczarny renault 4L zatrzymał się przy Ave-
nue Jean Medecin. Na drzwiach miał wypisaną nazwę Ftchet-Bauche. Bi-
gou odetchnął z ulgą. Jego kłopoty powinny niebawem się skończyć.
***
Bigou i Guenet zeszli po schodach razem z dwoma ślusarzami z firmy
Ftchet-Bauche. Fachowcy sprawiali wrażenie doświadczonych w swej pro-
fesji. Pewnym krokiem skierowali się do drzwi skarbca, aby uważnie im
się przyjrzeć. Nie widząc żadnych powierzchownych śladów, poprosili o
kompletną ciszę, gdy wkładali klucze w zamek. Przekręcając je z niesłyc-
haną ostrożnością powtórzyli całą procedurę otwierania zamka, przysłuc-
hując się uważnie pracy mechanizmu.
Mieli przy tym głowy uniesione tak wysoko, że stali się teraz podobni
do pary ptaków czekających na swoją karmę.
Wreszcie jeden z nich odwrócił się do Gueneta:
- Klucz pracuje w zamku prawidłowo. Mogę pana zapewnić, że cały
mechanizm jest sprawny, zapadki poruszają się zupełnie swobodnie.
Na moment zapadła wokół cisza. Wreszcie Guenet odezwał się pi-
erwszy: - I co teraz? Ślusarz wzruszył ramionami.
- Więc dlaczego drzwi nie chcą się otworzyć? - ciągnął Guenet.
- Tylko jedno wyjaśnienie przychodzi mi do głowy: coś blokuje je od
środka - odparł ślusarz.
Dyrektor banku wytrzeszczył oczy, z niedowierzaniem wpatrując się w
ślusarza. Przecież to było nie do pomyślenia - Nie, nie wierzę w to! -
wymamrotał pod nosem.
Potem odwrócił się i zauważył, że schody zapełniały się zaintrygowany-
mi pracownikami.
- Proszę państwa, proszę wracać do pracy! - rzucił nerwowo. - Nie chcę
widzieć nikogo na tych schodach!
Pracownicy rozeszli się pospiesznie. Pozostali jedynie w czwórkę, w
milczeniu wpatrując się w drzwi skarbca. To wszystko było zbyt proste i w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • quentinho.opx.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed