Gazeta Literacka Migotania 32, Różne artykuły

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
SZCZEGÓLNIE POLECAMY:
• O wyższości tekstu nad fotografią
– Andrzej C. Leszczyński
•Proza Andrzeja Żurowskiego
•R. Warszewski o Che Gevarze
• Dwugłos poświęcony fotografiom
T. Sobieraja – K. Karczmarz, K. Jurecki
•Zapiski z Borzęcina Józefa Barana
•Szkic o wierszu Herberta – Bogusław Żyłko
•Nowe teksty Anny Frajlich
• O książce Zbigniewa Joachimiaka
– A. Wołosewicz, M. Jentys
• K. Gąsiorowski – wiersz-plakat
Gazeta literacka
Nr 3/4 (32/33)2011 kwartalnik
cena 25 złotych (w tym VAT 8%)
Rzeźba prekolumbijska
W Muzeum Człowieka
jest twarz okrutnego boga
ukryta za twarzą zdartą z ofiary,
twarz niewidzialna,
którą można poznać
po podwójnych ustach.
Tu powinienem był zrozumieć
wszystko –
rytuał maskarady
i smutek przechodnia,
smutek przechodnia odartego z twarzy.
1957
W numerze grafiki Janusza Stobińskiego
Gazeta literacka ISSN 2083-2494 Fundacja Światło Literatury Gdańsk 2011
 Małgorzata Szadkowska-Borys
W tym domu kot miał się nigdy nie wydarzyć. Ale poszło szybciej
niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Czarny, skulony dachowiec,
prosto ze stodoły, wypłoszony. W siatce na zakupy, w kratkę,
z wielkimi uszami (siatka, nie kot). Przyniesiony i wysypany ojcu
na kolana. Spotkanie trzymiesięcznej kotki i pana domu, który –
umówmy się – akurat zwierząt nie przewidywał, stanowiło sytuację
egzystencjalną pełną tego rodzaju napięcia, które nie kończy się
szczęśliwie. A jednak. Kot został. I miał się dobrze, pominąwszy
dwukrotny upadek z dziewiątego piętra. Szczególnie drugi raz
– wraz z potrójnym złamaniem kocich kończyn – złamał nasze
naturalne przekonanie o nadnaturalnych zdolnościach zwierzęcia.
Te kocie nieszczęścia miały jednak poza bolesnym kilka innych
wymiarów. Z jednej strony – uczyniły go lokalnym barometrem,
z innej – obudziły w nas wszystkich poczucie jakiejś absolutnej za
niego odpowiedzialności, z jeszcze innej – zacieśniły międzyga-
tunkowe więzi w naszym domu. Wyglądało, jakby kot doskonale
sobie zdawał sprawę, ile wysiłku kosztowało doprowadzenie
go do względnej formy. Może słyszał pytanie weterynarza, c z y
operujemy i składamy kości? Może pamięta nasze oburzenie?
W każdym razie kot po przejściach, z racji wmontowanych przez
chirurga śrub zwany robo-kotem, był odtąd w kontaktach z oknem
niezwykle ostrożny, a w kontaktach z nami – wierny jak pies.
Kilkanaście lat pod jednym dachem. Kawał życia, spory fragment
historii rodziny. I niech mi żaden nie mówi, że to t y l k o zwierzę.
Najsilniejsza więź zrodziła się między kotem i ojcem. Chciałoby
się napisać, że ojciec miał go najpełniej z nas wszystkich. Ale kto
mieszka z kotem, doskonale wie: ewentualnie, o ile o jakimkolwiek
mieniu
można mówić, kot miał ojca. Tak ten układ wyglądał i na
tym chyba w ogóle cała kocia filozofia i zarazem wielkość polega
– nie można go m i e ć . Zresztą to z naszego przywiązania do tego
czasownika wynikają pewnie krzywdzące sądy i przesądy, jakoby
koty były wredne, przywiązywały się do miejsc zamiast do ludzi
i tak dalej. A gdyby tak, zamiast wyciągać pochopne wnioski z tej
postawy, zechcieć się dokładnie i uczciwie jej przyjrzeć, a może
nawet spróbować przenieść na grunt bycia z ludźmi, wtedy praw-
dopodobnie przestalibyśmy m i e ć dzieci i p o s i a d a ć mężów,
a zaczęli b y ć z nimi. Może już sama tylko podmiana słów, sam
ten semantyczny przewrót pozwoliłby przesunąć nieco akcenty
w naszych historiach domowych? Może taki zabieg uruchomiłby
ciąg mentalnych zdarzeń wiodących ostatecznie do jakiejś rewo-
lucji w relacjach? Kto wie? Są języki, w których w ogóle nie ma
czasownika m i e ć . Można więc być z ludźmi, z rzeczami, można
wobec własnego harmonogramu odosobnień, niezależnie, czy
wynikających z potrzeby kontemplacji, czy wygrzania się na
słońcu. Z czasem nauczył nas nie mieć kota, a mieszkać z kotem.
Tata wstawał codziennie punktualnie 5:30. Ledwo przytomny,
jeszcze ziewający kot czekał już przy łapciach, następnie człapał za
panem do łazienki, towarzyszył mu przy goleniu, czekał cierpliwie,
aż ten wyjdzie spod prysznica, ubierze się. Potem udawali się do
kuchni – w sprawie śniadania. To był rytuał, nikt go nie zakłócał.
Raz się zdarzyło, że kot go obudził. Myśleliśmy, że coś się stało,
nigdy dotąd nie zachował się tak nietaktownie. Okazało się, że
była dokładnie 5:30. Budzik nie zadzwonił.
Tata wracał codziennie o tej samej porze z pracy. Jeśli raz kiedyś
się spóźnił, kot czekał w drzwiach. Z awanturą.
Często wracamy do naszej domowej opowieści wigilijnej
– o tym, jak któregoś roku kot miał przeraźliwą czkawkę po zje-
dzeniu łańcucha z choinki, o tym, jak następnie próbował łowić
karpie w wannie, a przegnany z łazienki rozniósł po całym domu
mąkę i znaleźliśmy go
po śladach
pod łóżkiem; idealnie białego
i idealnie zdziwionego, że tak szybko namierzono jego sprytną
przecież kryjówkę.
żyć obok nich, przy nich – ale nie mieć. Całkiem prawdopodobne
jest, że użytkownicy tych języków lepiej rozumieją się ze kotami.
A może i z ludźmi? Może też łatwiej godzą się z utratą – nie
przestają
posiadać
, tylko przestają
być obok
?
Ale ad kot: wżył się w dom, był z nami, oczywiście na warun-
kach, jakie sam ustalał, ergo: 1. nie aportował 2. nie merdał ogo-
nem 3. nie wybaczał nam drobnych zaniedbań natychmiast,
bezwarunkowo i za przekąskę 4. nie zjadał wszystkiego, co mu
serwowaliśmy (a tak dokładniej: wybrzydzał i grymasił przy
większości lodówkowego repertuaru). Kiedy chciał się przytulić,
przychodził, kiedy potrzebował samotności, znikał. Nie narzucał
nikomu swojej obecności, ale w zamian oczekiwał szacunku
Kiedy ojca zabrało pogotowie, nikt z nas nie wiedział, jak się
sprawy potoczą. Pierwszego dnia kot przestał jeść, kolejnego pić.
Nie pozwolił się nikomu dotknąć. Leżał przy łapciach.
Po kilku dniach okazało się, że tata będzie do końca życia spara-
liżowany od szyi w dół i że nie będzie mówił. Kiedy przywieźliśmy
go do domu, kota już nie było.
Małgorzata Szadkowska-Borys
szadkowska.borys@gmail.com
Wrzosowisko
Andrzej Żurowski
Wrzosowisko
Wrzosowisko
Nad tą książką przez parę dni wędrowałem po tropach mojego,
dzieciństwa i młodości. Oto gdańskie wydawnictwo
słowo/obraz
terytoria
ufundowało wrzeszczanom mądrą, piękną i głęboką
książkę
Wędrówki po Wrzeszczu
1
. Dziwna, jakże bardzo z polska
szeleszcząca, nazwa gdańskiej dzielnicy –
Wrzeszcz
, najpewniej
pochodzi od słowa
wrzos
, może
wrzosowisko
. Plenił się zapewne
po tutejszych łąkach. A wrzos, wiadomo: kwiat jesieni. W sam
raz dla mnie – sposobny sentymentalnym wędrówkom w czas
miniony, spacerom w ubiegłą dal w moim dzisiaj coraz już bardziej
jesiennym czasie.
Nasza najintymniejsza, najmniejsza z ojczyzn – Wrzeszcz –
w powszechnej świadomości ledwie drzemie w cieniu wielkości
i sławy Gdańska. Tysiącletniej bałtyckiej metropolii – wielokultu-
rowej perły na skrzyżowaniu; w miejscu przecięcia i zespolenia
słowiańskich i germańskich korzeni wielu, wielu pokoleń naszych
przodków; z domieszką flamandzkich, żydowskich, angielskich,
szkockich i, któż zliczy, jakich tam jeszcze genów. W mojej niegdy-
siejszej wrzeszczańskiej szkole przy ulicy Pestalozziego uczono,
że „Gdańsk odwiecznie polski”; w tejże samej szkole mojego,
w poprzednim pokoleniu, „sąsiada” z najbliższej okolicy – Güntera
Grassa – uczono, iż „Danzig prastary gród niemiecki”. I jedno,
i drugie – brednia. Nigdy ni polski w pełni, ni niemiecki, Danzig/
Gdańsk – choć przez większość swych dziejów z wyboru pod
koroną Rzeczpospolitej i niezmiennie jej lojalny – był zawsze
swój własny i osobny: gdański, po prostu. Cudowna swą wielo-
kulturowością zespoloną w jednorodny organizm metropolia,
w europejskiej skali niejako z dzisiejszej perspektywy wzorcowa
– europejska, przez całe wieki zanim Europejczykom w ogóle
przyszło do głowy, by się pospólnie poczuć kuzynami. W Gdańsku
to zawsze było oczywiste. Niczym, o wiele później, w Stanach
Zadnoczonych – gdzie każdy jest „skądś” i gdzie wszyscy są po
prostu Amerykanami. Wieloetniczny Danziger to niejako nasz –
Europejczyków z wyboru – w idei jedności protoplasta. Żadem
tam Niemiec czy Polak, Flamand, Żyd, Szkot – z chęci i interesu
podległy Rzeczpospolitej Polskiej, acz, rzecz jasna: z krwi i kości
Danziger. Rujnowali nam tę tożsamość mentalni barbarzyńcy
wszelakiej maści, aż zrujnowali do tego stopnia, że znów tę
świadomość krok po kroku przychodzi dopiero odradzać.
Poprzez pomieszczone w 
Wędrówkach po Wrzeszczu
artykuły
i rozprawy, setki starych i nowych fotografii, map, rycin i wszelakich
innych wizualnych precjozów, po minionych wrzeszczańskich
pejzażach wiodą czytelnika znawcy rozmaitych planów tegoż
wrzosowiska
. Spaceruję przeto po moim i moich tutejszych
protoplastów pejzażu najintymniejszej maleńkiej ojczyzny w naj-
przeróżniejszych jej wymiarach. Oto przez siedem i pół wieku
dziejów moich
wrzosowisk
prowadzi Jakub Szczepański – wykreśla
położenie, usadawia średniowieczne drogi i młyny, dwory, osady
i posiadłości, przywołuje czas kresu sielanki w ogniu wojen
napoleońskich, budzi dumę eksplozją nowoczesności w wieku
pary i elektryczności, szkicuje Wrzeszcz czasów Wolnego Miasta
oraz ten, na którego ulicach i podwórkach, w parkach i na łąkach
sam uczyłem się chodzić.
Oto Katarzyna Rozmarynowska zaprasza mnie na spacer na
wzgórza parku w Jaśkowej Dolinie, gdziem chłopcem chadzał
z koleżkami na jesienne zbiory buczyny i orzechów laskowych. Jan
Daniluk i Robert Hirsch zachęcają do słynnych ongiś koszar – od
których, od zarania antymilitarysyta, ze wstrętem odwracałem
się już w dzieciństwie, by po latach skruszony powracać do
otwartego w pokoszarowym kompleksie kina. W te pędy ruszam
z Katarzyną Jakobson-Kowalską do wrzeszczańskiego browaru,
do którego przed zaledwie sześćdziesięciu laty dreptałem za
rączkę u boku babci Wisi, z kanką na mleko, którą pan portier
napełniał świeżutkimi drożdżami słodowymi, z których z babcią
przygotowywaliśmy potem w domu musujący napój chłodzący;
ach, cóż to był za zapach! I znowu Robert Hirsch – tym razem
prowadzi mnie po wrzeszczańskich koloniach robotniczych, na
podwórkach których niejedną zdarłem był, smarkacz, podeszwę
niejednej pary butów.
Kiedy czytam piękny tekst Mieczysława Abramowicza o niegdy-
siejszych
Żydowskich sąsiadach z Wrzeszcza
, ta opowieść naszego
dzisiaj w środowisku „Żyda dyżurnego” – od lat wręcz gdańskiej
ikony „ostatniego prawdziwego Żyda” z jego długą, siwą teraz
brodą – wzrusza mnie tym bardziej, że do tych samych kamie-
niczek, o których Mietek wspomina, biegałem był w pogoni za
Sarą – jedną z moich pierwszych przyjaźni, kiedyśmy byli uczniami
pierwszej klasy podstawówki. Płochliwa Sara krępowała się przyjść
na moje imieniny; trzeba było pójść po nią wespół z innymi, już
zgromadzonymi nad imieninowym tortem kolegami. Wyciągnięta
z domu Sara przez całą drogę dzierżyła w rączkach bukiet bzu
i dopiero u mnie, przy Kościuszki 16, wręczyła mi go uroczyście
wraz ze sposobnymi życzeniami. A wkrótce poszła... nieco dalej
i już na zawsze znikła mi z oczu gdzieś, hen, za piaskami izraelskiej
pustyni... Wiele lat później do domu kultury żydowskiej (albo jakoś
podobnie nazywała się ta siedziba żydowskiego stowarzyszenia)
zabierał mnie parę razy mój studencki kolega Benia Szumilewicz,
zanim sam nie zabrał się stąd w marcu haniebnego, 1968 roku.
Ot, my – aryjscy i żydowscy, wieczni wrzeszczańscy tułacze...
Za sprawą Jana Daniluka i Jakuba Szczepańskiego po raz pierw-
szy od dziesięcioleci zachodzę do wrzeszczańskich kościołów. Do
Serca Jezusowego zwłaszcza – tegoż, w którym brewerie przed
obrazem Madonny wyprawiał Grassowy Oskarek, zanim w tejże
nawie – przy wizerunku innej już Madonny – chrzczono mnie,
a gdzie obok świętego obrazu do dzisiaj pewnie trwa ryngraf,
który powiesiła tu moja zapłakana mama w intencji ozdrowienia
syna, przedwcześnie zdiagnozowanego przez lekarzy na wrzesz-
czański cmentarz. Rzecz jasna – i do kościoła św. Andrzeja Boboli
poprzez karty tej księgi zaglądam. Do niego rodzice zawiedli
mnie na pierwszą komunię, tu mnie bierzmowano, ślub kościelny
tu brałem. Uwierzyć trudno, że wszystko to było niby to samo
życie; niby...
To samo i już nie to samo lotnisko odsłania przede mną Maciej
Bakun. To tu po niegdysiejszych łąkach uganiałem się za zającami;
dumny jak paw śledziłem akrobacje szybowcowe mojego kuzyna,
które wyniosły go na szczyty – aż po tytuł mistrza świata tej
wariackiej dyscypliny sportu; a kiedy przyszedł odpowiedni na to
sezon – w te okolice chadzałem na randki kryć się z dziewczynami
w cieniu muru na skraju tamtejszego cmentarzyka.
No i te wszystkie
ukryte potoki Wrzeszcza
, o których piszą Lucyna
Nyka i Jakub Szczepański! Cudownie skakało się po oślizgłych
kamieniach na Strzyży w ogródku jordanowskim przy browarze,
kiedy babcia Wisia u brzegu przekrzykiwała potok w rozpaczy, że
ni chybi zaraz się utopię, albo co najmniej połamię nogi. Stawy,
wilgocie, wszystkie te wody, potoki... Wciąż szemrzą przez cały
Wrzeszcz. Wciąż szemrzą mi w pamięci, jeszcze piękniej...
Ach, gdzież są niegdysiejsze śniegi... Otóż: są. Trwają. I na kartach
tej książki, i w realności. Wystarczy przymknąć oczy i rozejrzeć
się – wokół siebie i w sobie.
Wracam z tej wędrówki i cieszę się na myśl, że
Wędrówki po
Wrzeszczu
jako imieninowy upominek dam Darkowi. Z kręgu
najbliższych pewno mojemu zięciowi ta książka będzie najbliż-
sza – urodzony wrzeszczanin, teraz już tylko wpada do dolnego
Wrzeszcza do rodziców, prowadząc za rączkę Filipka. Tą samą
ulicą – dziś Dmowskiego, za mojego dzieciństwa Dworcową –
którą mama prowadzała mnie do przedszkola, drepcze teraz
mój wnuk. Trzecie pokolenie... Coraz dłuższa wędrówka poprzez
intymność... Wrastanie.
1
Wędrówki po Wrzeszczu
, pod red. Katarzyny i Jakuba Szczepańskich, wydaw-
nictwo
słowo/obraz terytoria
, Gdańsk 2011.
Andrzej Żurowski
2
Migotania 32/33
 Zielony Notes
Roman Warszewski
czyli osobista antologia poetycka Ernesto Che Guevary
zamętu, w przededniu przeprowadzki z Cordoby do Buenos Aires,
gdy zapadała decyzja o zmianie obranego kierunku studiów:
W zapisanym tekście w porównaniu z książkowym oryginałem
jest tylko kilka modyfikacji. W poemacie „Mulata” („Mulatka”)
Nicolasa Guilléna kubański kolokwializm „dise” („mówi”) Che
zastępuje prawidłową formą „dice”; równie potoczne słowo „cob-
bata” („krawat”) wymienia na poprawne „corbata”. Podobnie dzieje
się z „narise” („nosy”) i „vedda” („prawda”). Oba wyrazy w swych
zapiskach Guevara przywraca do ich prawidłowego brzmienia:
pisze „narices” i „verdad”.
Dobór autorów raczej nie może dziwić. Chilijczyka Pabla Nerudę
(1904–1973), komunistę, laureata literackiej Nagrody Nobla
z roku 1971 (także Nagrody Leninowskiej) przedstawiać nie
trzeba. Natomiast Nicolas Guillén (1902–1989) to Kubańczyk,
uznawany za jednego z najwybitniejszych latynoamerykańskich
poetów XX wieku; wsławił się między innymi jako niezmordowany
promotor kubańskiej rewolucji z 1959 roku. Z kolei Cesar Vallejo
(1892–1938) był Peruwiańczykiem, który schyłek życia spędził
w Paryżu; jego nowatorska poezja szczególnie wyczulona była na
tak zwane kwestie społeczne. Wreszcie Leon Felipe (1884–1968)
to jeden z najwybitniejszych poetów hiszpańskich minionego
stulecia; zapalony republikanin, który po 1938 roku z przyczyn
politycznych musiał opuścić swój kraj, by od 1940 roku osiąść
w Meksyku i stamtąd gorąco kibicować przemianom na Kubie.
Fakt pominięcia przez Che ich nazwisk łatwo zrozumieć. Być
może Guevara chciał przez to podkreślić, że są to tylko i wyłącznie
jego prywatne zapiski o jak najbardziej intymnym charakterze;
brak referencji autorskich miał dodatkowo utrudnić poruszanie
się w nich ewentualnym intruzom. A może był to jeszcze jeden
jego żart – jeden z tych, które tak uwielbiał i z których słynął?
Jeszcze jedna jego intelektualna szarada? Mógł myśleć: „Skoro
ja wiem, czyje to wiersze, to po co mam to jeszcze zapisywać?”
Podobnie – jeśli chodzi o to, że pośród tylu cudzych wierszy, nie
pojawił się żaden jego własny utwór, choć wiadomo, iż od wczesnej
młodości pisał wiersze; to także można zrozumieć. Rzecz w tym,
że w stosunku do swoich poetyckich „wytworów” Guevara zawsze
pozostawał bardzo krytyczny. Wyczuwał przepaść oddzielającą
poezję, która mu się podoba, od tej, która wychodziła spod jego
ręki. Jej przykładów zachowało się naprawdę niewiele. Żeby nie
być gołosłownym: W czasie pobytu na ranczu Choleo w Meksyku
przed decydującą podróżą na Kubę, na cześć Fidela Castro napisał:
[...] Przeznaczenie można
Pokonać siłą woli.
Umrzeć, owszem, lecz podziurawiony
Kulami, zgładzony przez bagnety. [...]
albo pretensjonalną i nadzwyczaj hermetyczną, pochodzącą
z tego samego okresu, „Odę do nagrobka”:
Nieprzekonujący nagrobku abstrakcyjnego ogrodu,
Swoją archaiczną architekturą
Uderzasz w sześcienną moralność człowieka.
Potworne statuetki krwią ubarwiają twe strofy,
A panegiryczne fasady plamią twe lico światłem,
Złowieszcze kaprysy kalają twe posępne imię,
Strojąc cię, jak całą resztę.
Ale zamiłowanie do poezji nie wyparowało, nie zginęło u Ernesta
wraz z upływem czasu. Gdy w 1952 roku, w wieku 24 lat, w Bogo-
cie, w czasie spotkania z jednym z przywódców kolumbijskiego
lewicowego ruchu studenckiego pochwalił się, że na pamięć zna
całą poezję miłosną Pabla Nerudy, jego rozmówca uznając to za
przechwałkę, zapytał:
– A „Numer 20” znasz?
Guevara bez namysłu bezbłędnie wyrecytował:

Puedo escribir los versos mas tristes esta noche. Escribir por
ejemplo...
Tamten zaniemówił. Do końca wieczora, bez wahania stawiał
mu piwo za piwem – dziesięć kolejek.
Rzecz w tym, że wiek dojrzały nic nie zmienił w stosunkach Che
z poezją, co najwyżej je zintensyfikował. W czasie kampanii w Sierra
Maestra, nawet wtedy, gdy przebywał w najodleglejszej, najdzikszej
okolicy, domagał się, by dostarczano mu wciąż to nowych książek.
José Marti, José Maria Heredia, Ruben Dario, Gabriel de la Concepcio
i Getrudis de la Avellaneda mieli tylko jednego konkurenta: Emila
Ludwiga i jego biografię Goethego. Aleida Marcha: „Jak tylko
miał wolną chwilę, czytał. To było jak nałóg. Między politycznymi
spotkaniami, a nawet – niekiedy – w ich trakcie. I nie były to żadne
powieścidła, na to szkoda mu było czasu. Najbardziej zajmowała
go teoria partyzantki, a zaraz potem poezja.”
Po zrobieniu pierwszego kroku, Paco Ignacio Taibo II w sposób
nieunikniony musiał uczynić krok następny. Zaczął identyfikować
„Zielony Notes” Che Guevary.
Jako książka, światło dzienne po raz pierwszy ujrzał w 2008 r.
W sierpniu 2002 roku, w ręce Paco Ignacia Taibo II – znanego
lewicowego meksykańskiego historyka, dziennikarza i poety,
dzięki pomocy jego wieloletniego przyjaciela, niejakiego J. A.,
wpadły niezwykłe fotokopie, o których istnieniu nikt do tej pory
nie miał pojęcia. W jaki sposób J.A. wszedł w ich posiadanie, do
dziś nie wiadomo. Istnieją dwie możliwości. Albo manuskrypt
z fotokopii od dawna – od czasów przejęcia przez Kubę „Dzien-
nika z Boliwii”? – przechowywano w tajemnicy w Hawanie, albo
odbitki pokazywały to, co nadal znajdowało się w którejś z kas
pancernych boliwijskiego sztabu generalnego.
Co zawierał ów dokument?
– Kiedy rzuciłem okiem na te strony, po plecach przebiegł mi
dreszcz – opowiadał później Paco Ignacio Taibo II. – Odręczne
pismo, którym pokryte były kolejne stronice wydawało mi się
dziwnie znajome. Czyżby było to pismo... Che?! Czyżbym miał
przed sobą dowód na istnienie jakiegoś jeszcze całkowicie nie-
znanego dokumentu, który wyszedł spod jego ręki?
J.A. miał podobne podejrzenia, właśnie dlatego trafił do Taibo II –
znanego biografa Che. Chciał, by ten podjął się identyfikacji osoby,
która zapisała owych sto pięćdziesiąt stron. Albo – by przynajmniej
wykluczył, że stronice te zostały napisane przez Guevarę.
– Zadania podjąłem się z ogromną ochotą – wspomina Taibo
II. – Sprawa była pasjonująca. Całe życie spędziłem w kręgu ludzi
związanych z Che, a on sam był moją życiową fascynacją. Nie
chciałem zbyt wcześnie wydawać żadnych wyroków, ale przez
skórę czułem, że mam przed sobą materiał absolutnie unikatowy.
Taibo II zabrał się do pracy w sposób metodyczny i uporząd-
kowany. Zebrał faksymile wszystkich dostępnych dokumentów,
napisanych przez Che i porównał je z materiałem dostarczonym
mu przez J. A. Sięgnął do listów Guevary z początku lat sześćdzie-
siątych ubiegłego wieku, do jego listu pożegnalnego skierowa-
nego do Fidela Castro, do odręcznych poprawek naniesionych
na maszynopis „Zapisków z Konga”, wreszcie – do „Dziennika
z Boliwii”. Trwało to kilkanaście dni, ale po tym czasie nie mógł
mieć wątpliwości: Oto – z całą pewnością – miał przed sobą teksty,
które napisane zostały ręką Ernesta...
Sensacja była ogromna. Tym bardziej, że nie był to żaden zapis
faktograficzny, lecz... POEZJA! Większość utworów – a było ich
sześćdziesiąt dziewięć – pozbawiona była tytułów i autorów,
z małym wyjątkiem: przy jednym z wierszy widniał podpis „L.
Felipe”, co najpewniej odnosiło się do Leona Felipe – hiszpań-
skiego poety i lewicowca, który do czasu swej śmierci w 1968
roku, przebywał na emigracji w Meksyku.
Dlaczego Che przepisywał wiersze?
Dlaczego pominął ich autorów?
A może, choć w części, były to jego własne poetyckie kreacje?
Przecież przez całe życie stosunek Guevary do poezji był bardzo
intymny. Jak pamiętamy, nie tylko nie była mu ona obojętna, lecz sta-
nowiła ważną część – nie bójmy się tego określenia – jego jestestwa.
Poezję odkrył wtedy, gdy zwykle się ją odkrywa – jako nastolatek.
Sojuszniczką poezji była astma, która na długie godziny i całe dnie
przykuwała go do łoża boleści. Jak pamiętamy, poezja tworzyła
wtedy dlań świat równoległy – świat, do którego zawsze mógł się
przenieść i udać. Dokąd mógł uciec. Starczy przypomnieć owe na poły
profetyczne strofy, które pisał w okresie największego młodzieńczego
Vámonos
ardiente profeta de aurora
por reconditos senderos inalambricos
a liberar el Verde Caiman que tanto amas...
czyli
Chodźmy
promienny proroku jutrzenki
dalekimi i zaginionymi ścieżkami
by wyzwolić Zielonego Kajmana, którego tak kochasz
Chodźmy
pomścić obelgi
z powstańczymi gwiazdami Martiego na czołach
przysięgnijmy zwyciężyć albo spotkać śmierć
Kiedy padnie pierwszy strzał
i w dziewiczym zdziwieniu obudzi się dżungla
pewnych siebie bojowników
będziesz miał nas przy sobie
10. X 1967, Vallegrande, Boliwia. Ciało zamordowanego Che wystawione
na widok publiczny w pralni miejscowego szpitala.
wiersze zapisane ręką Guevary na kartach widocznych na odbit-
kach. Najpierw na chybił trafił, kierując się własną znajomością
poezji i intuicją. Następnie – po tym jak już pochwycił pierw-
sze nitki – w sposób coraz bardziej nieomylny i systematyczny.
W końcu – obraz stał się kompletny.
Autorami sześćdziesięciu dziewięciu wierszy okazali się czterej
różni poeci: Pablo Neruda, Cesar Vallejo, Nicolas Guillén i Leon
Felipe. Utwory ich najczęściej – bo aż ośmiokrotnie – w zapiskach
pojawiają się w sekwencji: Vallejo, Neruda, Guillén i Leon Felipe,
lecz porządek ten często zanika, by po chwili pojawić się na nowo.
Jak na dłoni widać, że układem wierszy nie rządzi jakiś z góry
założony porządek czy plan. Bardziej prawdopodobne wydaje się,
że w miarę swych lektur (Che prawie nigdy nie rozstawał się
z książkami, które zawsze stanowiły gros jego bagażu) Guevara
do tej swoistej prywatnej antologii kolejno dopisywał wiersze,
które w danej chwili go zafascynowały.
„Dokładność, z jaką zostały (one) zapisane – uważa Tabio II
– pokazuje, że Guevara nie odtwarzał ich z pamięci, lecz rzeczy-
wiście je przepisywał. Być może, pisząc, próbował uczyć się ich na
pamięć... Choć... wydaje się to mało prawdopodobne. Bo kto, po
jednokrotnym zapisaniu wiersza byłby w stanie go opanować?
Sądzę, że nawet ktoś o tak dobrej i dobrze wytrenowanej pamięci
jak Che, nie byłby w stanie tego dokonać”.
Kiedy nastąpi koniec
akcji odszczurzania
razem z tobą czekających na bitwę ostatnią
będziesz miał przy sobie
Guevara wiecznie żywy. Hawana 2010.
Fot. Paulina Zaremba
Gazeta literacka
3
 Gdy Leonel Soto wiersz ten zamieścił w czasopismie „Verde
Olivo”, Guevara nie krył swego oburzenia i listownie zabronił
mu publikacji czegokolwiek swego autorstwa bez wyraźnej
zgody, „zwłaszcza gdyby rzecz miała dotyczyć wierszy podobnie
okropnych jak ten”. I nie była to wcale reakcja odosobniona. Bo
gdy później, w okresie niewiele tylko poprzedzającym powstanie
owych wytropionych dopiero w 2002 roku poetyckich zapisków
Guevary, inny wydawca – Pardo Liado zaproponował Che, że
wydrukuje jeden z jego poematów, ten zagroził mu, że – jeśli tak
się stanie – „rozkaże go rozstrzelać”.
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Po pierwsze, do kwestii –
z jakiego okresu pochodziły poetyckie zapiski, zidentyfikowane
przez Paco Ignacio Taibo II. Sprawa tylko z pozoru była trudna do
rozstrzygnięcia. Bo z protokołów boliwijskiej armii, dotyczących
zawartości plecaka, który Guevara miał przy sobie w momencie
zatrzymania i wzięcia do niewoli w wąwozie Yuro wynika, że
obok dwóch kalendarzy typu „agenda”, w których Che prowadził
swoje codzienne notatki (które później złożyły się na „Dziennik
z Boliwii”), obok dwunastu rolek filmu, kilkunastu map, kilku
książek i niedziałającego radia, znajdował się tam także zielony
notatnik o okładce pokrytej arabskimi napisami. Notes o, do tej
pory, nieznanej zawartości.
Odręcznie napisana, prywatna poetycka antologia Che Guevary,
której fotokopie otrzymał Taibo II musiała bez wątpienia stanowić
zawartość owego zaginionego zielonego notatnika. Tak oto –
z odmętu historii i zapomnienia – niespodziewanie wyłonił się
ostatni niemy świadek tragicznych wydarzeń, jakie na przełomie
lat 1966-67 rozegrały się w boliwijskim interiorze.
Beata Patrycja Klary
Cykl –
pota nie jst wart nic więcej nad to, co napisał
I
Zawsze jest przesiadka w jakimś Krzyżu, a wtedy przychodzi
wiersz o pociągu – tak mówi Zadura, a jemu poeci wierzą.
No więc przedział, a w nim baba z kotami. Koty rzecz jasna
w klatce. Cztery, bo trzy kolejne wtulone w swoją babę. Smród.
Tylko tutaj jest miejsce. To wypchany po brzegi barbakan. Baba
miło się uśmiecha.
Nie kuście abyście nie narobili sobie kłopotu.
Przysiadam. Koty białe, czarne, jeden nawet niepodobny do
swojego gatunku, jak sąsiad z dałnem czy innym cholerstwem.
Dwanaście łap wskakuje mi na kolana. Nie ma w tym nic
nieprzyjemnego, ale przyjemności też żadnej. Za oknem pada.
Baba dyskretnie pociąga z piersiówki. Konduktor drze mordę.
Od deszczu koty dostają kota, a od nich kota dostaję ja
.
Wiele wskazuje na to, że owa antologia była wręcz tworzona
w czasie zmagań oddziału Guevary z coraz bardziej zaciskającym
się wokół niego pierścieniem oblężenia. Może zauważalne gubie-
nie się jej pierwotnie założonego porządku w trakcie przybywania
kolejnych utworów jest świadectwem coraz większego niepokoju,
czy wręcz strachu Guevary, coraz bardziej zdającego sobie sprawę
z beznadziejności sytuacji, w której się znalazł? Czyż nie jest czymś
w rodzaju zapisu sejsmografu? Na niektórych zdjęciach z filmów
odnalezionych w tym samym plecaku, w którym znajdował się
zielony notes, widać bowiem Guevarę, jak siedząc na grubych
gałęziach potężnych drzew, przepisuje coś z rozłożonej książki do
notesu. Czy na pewno do notesu zielonego? Co prawda zdjęcia
są czarno-białe, na dodatek marnej jakości, co nie pozwala roz-
poznać jego koloru, lecz – jeśli w dwóch boliwijskich „agendach”
nie ma żadnych przepisanych skądś fragmentów poezji (a nie
ma), notesem tym mógł być tylko notes zielony. Innego Guevara
w Boliwii po prostu nie posiadał.
Che musiał go nabyć jeszcze w czasie bytności w Afryce, w 1965
roku – albo w Dar es- Salaam, albo w Algierze; wskazują na to
arabskie napisy na jego okładce. Nie można więc wykluczyć, iż
pierwsze znajdujące się w nim zapisy pochodzą z czasów pobytu
w Kongo, lub – co jeszcze bardziej prawdopodobne – z okresu, gdy
w drodze powrotnej z Afryki na Kubę Guevara przez kilkanaście
dni nudził się w Pradze.
Czy to tam pojawił się pomysł stworzenia prywatnej antologii
poetyckiej rewolucjonisty? Być może takiej, która w przyszłości
miałaby zostać nawet opublikowana? Niewykluczone. Tym bar-
dziej wydać musi się to prawdopodobne, gdy zdamy sobie sprawę,
w jakiej sytuacji i w jakim nastroju Che musiał się wtedy znajdować.
Z jednej strony poniósł niezaprzeczalną klęskę w Kongo; klęskę,
w której – mimo otaczającej go sławy i mitu – nie był aktorem,
lecz pionkiem. Z drugiej – jego rozłam z Fidelem Castro był już
niezaprzeczalny i nieodwracalny. Wiedział, że jeśli nawet wróci
na Kubę, to tylko przejściowo, przelotnie, na chwilę. Zaraz potem,
nieuchronnie, znów musiał ruszyć przed siebie... A przecież
w chwilach pesymizmu i osamotnienia to właśnie poezja sta-
nowiła jego ostatni azyl. Już przed laty w liście do Tity Infante
– swej koleżanki ze studiów pisał: „Znów wpadłem w pesymizm
i poczułem się na wskroś samotny i opuszczony. [...] Gdy tak się
dzieje, zawsze z pomocą przychodzi mi „yerba mate” i... poezja”.
Drugą zasadniczą kwestią jest, czy zielony notes to rzeczywiście
tylko niemy świadek zdarzeń z przełomu 1966 i 1967 roku? Czyż
nie przemawia? Czyż nie mówi tym głośniej i tym wyraźniej,
odwołując się do poezji? Od pierwszego zapisanego w nim wersu
z wiersza Cesara Vallejo: „Hay golpes en la vida, tan fuertes...” („Są
w życiu takie ciosy...”), poprzez „Yo naci un dia que Dios estuvo
enfermo” („Urodziłem się w dniu, kiedy Bóg był chory”) z wiersza
Cesara Vallejo, aż po początek wiersza ostatniego, pióra Leona
Felipe: „No habia otra salida que la muerte...” („Nie było innego
wyjścia, jak śmierć...”)?
Czyż nie mówi on więcej o swym autorze niż wyroki śmierci,
które ten, w ferworze rewolucyjnej walki bez wahania podpisywał?
Czyż w momencie, gdy – jak nam się wydaje – znaleźliśmy się na
końcu pewnej drogi, nie cofa nas on do samego jej początku?
Bo jeśli nawet nie mówi więcej, to jednak coś dopowiada.
Coś niespodziewanego i istotnego; coś, co każe na nowo
wszystkiemu się dziwić i przyjrzeć po raz kolejny historii życia
Ernesto Guevary. A wszystko po to, by dojść do wniosku, że
jakkolwiek by nie patrzeć i czegokolwiek by nie powiedzieć,
akurat w jego sprawie nie może być do końca jednoznacznych
wyroków i rysunku, na którym byłaby tylko biel i czerń, a nie
byłoby światłocienia.
II
Czytanie wierszy powoduje, że natychmiast zaczynam pisać,
więc wolę nie czytać, po to żeby wiersze przychodziły skądinąd
-
tak mówi Świetlicki, a jemu poeci wierzą.
Tylko do cholery skąd brać tematy. Przecież nie napiszę o młodej
pracownicy banku, która przez okno zauważa, że jakaś kobieta
(zupełnie nieznana) rodzi na trawniku.
Trawnik jest przy głównej ulicy w Łodzi. Pracownica banku wybiega
i sprawdza tętno dziecka. A ono jeszcze nigdy nie zachłysnęło się
tlenem, więc obraca je, klepie w plecy. I staje się życie.
Nim przyjedzie karetka wszystko jest już takie jakie ma być.
Młoda pracownica banku otrzepuje spódnicę. Śladów krwi nie
da się sprać z delikatnego jedwabiu. Nawet zimną wodą.
ballada pociągowa na trasie z Gliwic do Poznania
Gali Fijałkowskiej-Jakubowskiej
Rozgryzam smak pietruszki z myślą o penisie Bukowskiego z jego wiersza.
Sama wiesz jak zależy mi na książce, którą ty masz, a ja nie mogę nigdzie kupić.
Trzy stówy na allegro to za dużo, nawet jak za tego genialnego erotomana.
Pewnie miał takiego jak dobry kiszony ogórek z kanapki, którą mi zrobiłaś.
Dziewczynce w przedziale jest gorąco. Siedzi w rozkroku i co jakiś czas skrobie
po majtkach. Swędzi ją od potu. Jej mały brat dawno już zdjął koszulkę. Opala się.
Babcia zauważa drapanie:
Tak nie wolno robić. Przykryj się
. Mała nie słucha.
Krzyczy:
Ja chcę loda. Dlaczego na dworcu nie było loda?
O tym też pisał.
Przyjdzie czas, że stworzą sobie ramy. Kromka chleba z dżemem i zimne mleko.
Tak samo przez czterdzieści lat. Nie usiądą okrakiem. Zapanują nad każdym
pragnieniem. Teraz jednak zachwycają sobą. Ich czyste mózgi pozwalają dotykać
wszystkiego.
z cyklu ANTY-GENY. LALKI REBORN
ASTROLABIUM Z LALKĄ
Ona leży otulona w koszyku przy moim komputerze (żebym mogła sprawdzić, czy płacze).
Dziękuję bardzo za zrobienie takiej dziewczynki
.
Pięknie
się udała.
Jej małą wsadzili
w szpitalu do plastykowego worka i wyrzucili do śmieci. Kto nie przedłuży linii ojca,
kreski matki, ten oszukuje siebie jak może. Patrzy w gwiazdy i widzi swoje dziecko.
Urodziło się w piątym miesiącu. Nie pozwolono pochować go na cmentarzu, bo ksiądz
uznał, że nie było człowiekiem.
Kupiła szkatułkę, taką na biżuterię. Ubrała w ciuszki
i zakopała w grobie przy babce. Ma teraz opiekę. Pamięta jak zatrzymano w kadrze jego twarzyczkę.
Jeszcze niedojrzałą, bo to nie był właściwy czas. Ma je zawsze przy sobie.
Ale teraz
coraz więcej jest dni, kiedy nie otwiera koperty, w której schowane jest
to zdjęcie.
Woli przytulać ciało z wybarwionego winylu, włosy z delikatnej mohery.
Patrzeć w szklane oczy, które bardzo dobrze udają prawdziwe. Łatwo się nabrać.
Jeszcze żywa dziewczynka leży w żelaznej nerce w oczekiwaniu na ostatni oddech.
Nie chcą pokazać jej rodzonej. Nie dają przytulić. Położna mówi o tym:
wyskrobiny
.
Dziwi się, że po wszystkim rodzice chcą zabrać
materiał
do domu.
Zwariowali chyba.
Przecież to nic
. Wcześniaki przed 26. tygodniem życia nie są ratowane. Nie udały się.
Roman Warszewski
(Fragment książki Romana Warszewskiego pt. „Che Guevara w Boliwii 1966-1967”,
mającej ukazać się w roku przyszłym nakładem DW Bellona w serii Historyczne Bitwy)
4
Migotania 32/33
 Lew Tołstoj, pisarz światowej sławy, niekwestionowanym uzna-
niem cieszy się na Zachodzie, w Rosji rzecz ma się nieco inaczej.
W środowisku tak zwanych rosyjskich Europejczyków bywa
opiniowany jako pisarz, któremu, przyznając tytuł wielkości,
równocześnie niejedno można zarzucić. Ostatnio opinię o kon-
trowersyjności Tołstoja (komentując najwybitniejsze jego dzieło
„Wojnę i pokój” w kontekście przemian społeczno-politycznych
zachodzących w Rosji drugiej połowy XIX wieku) ponawia filozof,
pisarz, historyk - niewątpliwy rosyjski Europejczyk w najnowszym
wydaniu – Władimir Kantor. Ponawia w liczącym ponad siedemset
stron dziele „Russkaja kłassika ili bytije Rossii”, Tołstojowi poświęca
w nim jeden z najobszerniejszych rozdziałów.
1
Rosyjscy Europejczycy to oczywiście rosyjska inteligencja.
Wielką rosyjską klasykę tworzyli pisarze wywodzący się głównie
z kręgu środowisk inteligenckich, a ściślej szlachecko-inteligenc-
kich. Kantor podkreśla, że ich prozachodniemu nastawieniu
towarzyszyły nieprzeciętne ambicje artystyczne i filozoficzne,
towarzyszyła świadomość, że aby rosyjskiej kulturze nadać wła-
ściwą rangę, w obrębie własnej twórczości muszą uwzględniać
uprzednie dokonania Dantego, Goethego, Schillera, Cervantesa,
Szekspira, Hegla, Marksa, Nietschego i wielu innych wybitnych
przedstawicieli sztuki i myśli Zachodu. Rozważania o kulturowo
cywilizacyjnej roli rosyjskich Europejczyków w swoim monumen-
talnym dziele rozpoczyna Kantor od analizy krytycznej działalności
Czadajewa, Hercena, Kawielina, Czernyszewskiego. Kiedy prze-
chodzi do omawiania najwybitniejszych dzieł rosyjskiej literatury,
obraz nabiera panoramiczności i głębi,, odsłania procesy zmian
zachodzących na rozległych obszarach pogranicza Europy i Azji
a Kantorowa narracja wypełnia się problematyką adaptowania
przez Rosjan kultury grecko – rzymskiego antyku, przeistaczania
się Rosji, pojmowanej jako obszar geograficzny, w Rosję zyskującą
wymierność państwową historycznego narodu, współdziałania
samodzierżawia z antyzachodnią cerkwią, przezwyciężania bar-
barii azjatyzmu i karamazowszczyzny, przenikania z Zachodu na
Wschód liberalizmu, przedsiębiorczości, kapitalizmu.
Proces europeizacji Rosji znajdował zwolenników wśród
rosyjskiej inteligencji, z drugiej zaś strony warto pamiętać, że
w pewnych momentach korzystał też z wsparcia carskich władz.
Kantor odnotowuje tu pewną ambiwalencję, przypomina, ze
carat, najczęściej niechętny inteligencji, zapewnił jej też pozycję
uprzywilejowaną. Stało się tak głównie wskutek reformistycznych
decyzji Piotra I. Radykalnych, lecz selektywnych. Torujących drogę
ku wykształceniu, oświacie, kontaktom z Europą ludziom carskiej
administracji, państwowym funkcjonariuszom, kadrze wojsko-
wych dowódców, bogacącej się szlachcie, lecz równocześnie
pomijający większość mieszkańców imperium. Stąd też do dolnych
warstw społeczeństwa zachodnie oświeceniowe idee przedzierały
się z trudem. A oto jeszcze inna opinia o rzeczonym zjawisku. „Za
czasów Piotra I ( …) - stwierdza znany historyk i politolog Jurij
Piwowarow – rodzą się dwie subkultury. Jedna to subkultura zeu-
ropeizowanych warstw wyższych. Pełnią one funkcję reprezentacji
kultury europejskiej na gruncie rosyjskim (….). Członkowie tych
warstw mają znakomite kontakty z zagranicą, ciągle podróżują
(…). Druga subkultura jest (…) nośnikiem pierwiastków trady-
cjonalistycznych, staro-moskiewskich, rdzennych. Należeli do
niej (…) chłopi pańszczyźniani, kupiectwo, duchowieństwo
prawosławne. (…) W rezultacie jeden kraj zamieszkiwały dwie
grupy posługujące się dwoma różnymi językami (….) Kilka milio-
nów ludzi było Europejczykami do szpiku kości – to oni tworzyli
rosyjską literaturę, muzykę, filozofię.”
2
I Oni też opowiadali się za
kapitalizmem, a przynajmniej winni się opowiadać. Najlepiej tak
jak zainteresowany urynkowieniem sprzedaży książki, budową
kolei, rozwojem przemysłu Puszkin.
Mniej wzorcowo jawi się tu już jednak w rozważaniach Kantora,
Gogol. W dorobku wybitnego pisarza, i owszem, trzeba docenić
podjęcie problem oporu, jaki prozachodnim tendencjom stawia
w Rosji tradycja, model życia nacechowany sielską gnuśnością
i otępieniem. Mniej się Kantorowi podoba, że perspektywę prze-
budowy kraju według reguł zachodnich autor „Rewizora” traktuje
jednak bez nadmiernego entuzjazmu, że w „Martwych duszach”
podróż Cziczikowa po rosyjskich bezkresach nasuwa Gogolowi
pytanie: czy kapitalizm to rzeczywiście droga do rosyjskiego
dobrobytu, że w listach do przyjaciół pisarz zastanawia się, dlacze-
go po reformach Piotra I, gospodarcze zmiany są raczej znikome.
Gogol inaczej niż Puszkin – stwierdza Kantor – jest jednak mniej
prozachodni i nie pokłada w szlachcie nadziei. Ale stwierdzenie
to jest jakby podszyte pewną goryczą. A pointa rozważań Kan-
tora na temat wątpliwości Gogola, co do zbawczości dla Rosji
kapitalizmu jest całkiem już cierpka, bo trzeba być realistą, bo
kapitalizm należy przyjmować takim, jakim jest. Aprobować
tak jak Iwan Gonczarow, który w powieści „Obłomow” sybary-
tyzmowi mieszkańców rosyjskiej prowincji, upostaciowanemu
w tytułowym bohaterze utworu, bez jakichkolwiek zastrzeżeń,
przeciwstawia biznesowy aktywizm i przedsiębiorczość Sztolca.
A ponieważ dzieło Gonczarowa Kantor omawia jako przedłużające
całą listę powieści o podobnym przesłaniu ( Takich jak „Martwe
dusze”, „Nekropolis”, „Wspomnienia z domu umarłych”, w których
izolacjonizm Rosji przyrównany zostaje do, podobnego śmierci,
snu ) można wnioskować, że uważa je za szczególnie wzorcowe.
Wyliczając przyczyny kształtujące postawę głównego bohatera
powieści Gonczarowa, Kantor cytuje Dmitrija Pisariewa, według
którego ludzie typu Obłomowa pojawiają się na granicy epok
i niemogą się zdecydować na akceptację bądź jednej, bądź drugiej.
Jerzy Niesiobędzki
LEW TOŁSTOJ
i rosyjscy europejczycy
LEW TOŁSTOJ
rys. Janusz Stobiński
Powołuje się na Mikołaja Dobrolubowa, który obłomowszczyznę
postrzega jako zjawisko kreowane stosunkami pańszczyźnianymi.
Zwraca uwagę, że jednym z ważnych czynników, kształtujących
charakter Obłomowa, są lata młodości spędzone w przesiąkniętym
duchem prowincji, trwającym w czasowym bezruchu, wiejskim
majątku. Ale wszystko to razem, nawet z uwzględnieniem, że
bohatera powieści stać na odruchy samokrytyczne, nie świad-
czy - zdaniem Kantora - że Gonczarow chce go rozgrzeszyć.
Obłomowowi - wywodzi - jako szlachcicowi, w odróżnieniu od
ludzi innych społecznych warstw, dana zostaje możliwość wyboru.
Obłomow jest winien, bo dysponując dowolnie swym czasem, nie
chce twórczo korzystać z przysługującego stanowi szlacheckiemu
uprzywilejowania, bo nie przyjmuje do wiadomości, że człowiek
staje się człowiekiem w procesie przekraczania własnych granic.
Według Kantora potępienie rezygnacji Obłomowa z danej mu
szansy zmiany życia z biernego na czynne, aktywne - w powieści
Gonczarowa jest całkowite.
Kantorowa argumentacja brzmi sugestywnie, wspiera się na
obszernej, pełnej porównawczych reminiscencji, analizie utworu.
Mimo to nie brak w niej również arbitralności. Przyznając, że nie
wszystkie interpretacje dzieła Gonczarowa (a było ich bardzo
wiele) przychylały się do całkowitej dezaprobaty postawy Obłomo-
wa, akcentuje, że ich niejednoznaczność kreowała różnorodność
zmieniających się kontekstów społecznych, towarzyszących
percepcji powieści. Wspomina, że już w wieku XX, po latach
wojny domowej, Obłomówkę łączono symbolicznie z nadzieją na
stabilizację. W publicystyce lat tak zwanego Breżniewowskiego
zastoju, Obłomow często jawił się, jako bohater pozytywny,
bo jego próżniactwo można było przeciwstawiać bezsensowi
działalności pozornej. W filmie opartym na powieści Gonczarowa,
postać Obłomowa sentymentalnie potraktował Nikita Michałkow.
Po takich enuncjacjach, poświadczających labilność w objaśnianiu
sensu dzieła, Kantor oświadcza jednak, że wszystko to razem nie
ma większego znaczenia, bo sama istota sprawy zawiera się nie
w negatywnej, czy pozytywnej ocenie Obłomowa, lecz w jego
tragizmie. Proponuje, by oceniając hamletyzowanie bohatera
utworu, uwzględniać, że odbywa się ono pod presją sytuacji,
w której dla przełamania społecznego marazmu nie ma w Rosji
innej drogi jak kapitalizm, że zaprowadzenie w Rosji kapitalizmu
to obiektywna dziejowa konieczność.
Pointując rozważania na temat Gogola, Kantor wnioskował, że
kapitalizm należy przyjmować wraz z dobrodziejstwem inwenta-
rza. Sam jednak niezupełnie trzyma się tej dyrektywy. Racjonali-
styczna tonacja w komentowaniu konieczności zaprowadzania
w Rosji kapitalizmu nie przeszkadza mu w idealizowaniu postaci,
które rzeczonej konieczności sprzyjają. W powieści Gonczarowa
niewątpliwym rzecznikiem kapitalizmu jest Sztolc i Kantor nie
przepuszcza żadnej okazji, by zachwalać jego postawę. Nie-
sprawiedliwie byłoby twierdzić, że dla takich interpretatorsko
gloryfikacyjnych zabiegów powieść Gonczarowa nie daje podstaw.
Kontrapunktowość dynamiki Sztolca wobec pasywności Obłomo-
wa jest przecież głównym konstrukcyjnym założeniem utworu.
Kantor posuwa się tu jednak jeszcze o krok dalej. Wstępuje na
drogę polemiki z częścią niechętnej Sztolcowi krytyki. Jest jeszcze
gotów przyznać rację opiniom, że Sztolc, z artystycznego punktu
widzenia, nie należy do postaci w pełni udanych. Co innego, gdy
wytykany mu bywa kapitalistyczny pragmatyzm, egoizm, czy
duchowa płaskość. Co innego, gdy ktoś głosi, że Obłomówka –
uosobienie idyllicznego spokoju – zginie nie wskutek własnego
nieróbstwa, lecz wskutek nad-aktywności Sztolca, któremu – jak
zauważają anty-burżuazyjni złośliwcy – nie daje spokoju myśl
przeistoczenia egzystujących w atmosferze sielskości chłopów
w wolną, wykorzystywaną i wyzyskiwaną siłę roboczą. Na to już
nie ma zgody. Te i tym podobne zarzuty Kantor kwituje ironią.
Stwierdza, że rosyjska krytyka zamiast właściwie docenić pozytyw-
ność postaci Sztolca jako reprezentanta burżuazyjnej heroicznej
aktywności, zajmuje się gloryfikacją „szlacheckich gniazd.”
Ale Kantorowe dowartościowywanie postaci Sztolca też sądzę
zasługuje na ironię. Czy kiedy Kantor stwierdza, że Sztolc jednoczy
w sobie Horacego i Fortynbrasa, że Obłomowa na drogę cnotliwe-
go kapitalizmu próbuje naprowadzać ktoś, komu już brak tylko
anielskich skrzydeł – czy wtedy to właśnie Kantor nie oddala się
od realiów? Kapitalizm może być twórczy, konieczny, ale wcale
nie musi być szlachetny i piękny. Wiedzieli to nielubiani przez
Kantora krytycy, wiedziała spora liczba artystów. A wśród nich
i Lew Tołstoj, o którym – uznając niemożliwą do zakwestionowania
1
Władimir Kantor: „Russkaja kłassika Ili Bytije Rossii”, „Rossijskaja polticzeskaja
encikłopedija”, ( ROSSPEN ), 2005.
2
Jurij Piwowarow: „W Rosji jedynym liberałem jest państwo”, (rozmowa ) „Euro-
pa”, nr 16, 2008.
Gazeta literacka
5
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • quentinho.opx.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed